Podczas gdy Maciek zajęty jest drogą, ja czytam na zmianę Coehlo i Przewodnik po Rumuni (ten ostatni z resztą częściej). No i wyczytałam, że Oradee zobaczyć trza.
Prawdę napisali – kolejne cudne miasto, wprost usiane zabytkowymi monastyrami i bisrenicami. Jak to dobrze, że Nicola tak się w Bukareszt zaangażował, że nie zdążył swoich wizji rozszerzyć na całą Rumunię.
Bardzo ciekawa jest Monasteria de Luna (Cerkiew Księżyca) , która ma w wieży wmontowaną kulę o d=3m w połowie czarną, w połowie złotą. Kula ta za pomocą mechanizmu zegarowego wskazuje fazy księżyca – ot taki bajer.
Tak w ogóle to bardzo kocham cerkwie, oprócz tego, że na prawdę robią wrażenie, szczególnie wewnątrz - złotem, bogactwem, malowidłami, to zawsze się coś wydarzy. To pop jak z innej epoki, to inny pogada i wytłumaczy, to dziś na ten przykład jeszcze ciastem wyczęstował.
W Slava Cherveza cerkiew była maleńka, a wokół kwiatuszki śnieżynki, malowane płotki, jak u Pana Boga w ogródku.
Swoją drogą podczas tej podróży tyle razy byłam w kościołach roztomaitych wyznań, że mój osobisty mąż stwierdził, że mamy zaliczone na najbliższe lata i chwilowo nawet do parafilanego nie pójdę.
I tak sobie po tej Oradei spacerowaliśmy, byle odsunąć w czasie moment przekroczenia granicy. I pewnie dalej byśmy chodzili gdyby nie dzieci, które koniecznie musiały wydać ostatnie 25 leji, a że to suma zawrotna to wizyta w zwykłym spożywczym stała się kropką nad „i” wyprawy do Rumuni. A miało być tak pięknie. Zbliżamy się do granicy, jeszcze tylko mała zmiana miejsc co by kierowca miał komplet dokumentów z prawem jazdy włącznie i już uśmiecham się do węgierskiego celnika.
I to by było na tyle Rumuni – na ten rok oczywiście! A że chwilowo dorwałam się do kierownicy to jej tak od razu nie oddałam. Kurcze nawet nie myślałam, że bycie kierowcą daje tyle frajdy, do tej pory to była taka normalność.